Poszlaki w sosie politycznym
Treść
Z gen. bryg. rez. Janem Baranieckim, zastępcą dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej w latach 1997-2000, rozmawia Marcin Austyn
Należy Pan do wąskiego grona wojskowych, którzy po katastrofie Tu--154M stanęli w obronie dobrego imienia prezydenta, dowódcy Sił Powietrznych oraz pilotów. Teraz także prokuratura wojskowa wyraźnie stwierdziła, że gen. Andrzej Błasik nie naciskał na załogę.
– To stanowisko prokuratury wojskowej nie zaskoczyło mnie, choć byłem trochę zdziwiony, że sytuacja tak się zmieniła. Cóż, być może idzie ku lepszemu. Po szumnej historii z wykryciem śladów trotylu na wraku Tu-154M i po tym, jak prokuratura uparcie twierdziła, że trotyl to nie trotyl, nie przypuszczałem, że pojawi się tego rodzaju stanowisko. Cieszę się, że stało się inaczej. Mam nadzieję, że śledczy doszli do wniosku, iż nie można w nieskończoność ukrywać prawdy. Inną sprawą jest to, że to stanowisko zostało ujawnione po projekcji propagandowego moim zdaniem filmu „Śmierć prezydenta”, który mimo braku dowodów sugerował, że były naciski na załogę, także ze strony gen. Błasika. Prawdę mówiąc, po National Geographic spodziewałem się raczej rzetelnej, podpartej faktami produkcji. Niestety, ten film podważył wcześniejszy dorobek stacji.
W oficjalnym, MAK-owskim i pochodzącym od komisarzy Jerzego Millera przekazie na temat katastrofy nieustannie powracała teza o „presji sytuacyjnej”.
– To efekt dobrze sprawdzonego przez ekipę rządzącą PR. To oczywiste, że ciągłe powtarzanie pewnych tez powoduje ich utrwalenie.
To – delikatnie mówiąc – mało precyzyjne pojęcie. Daje szerokie pole do nadinterpretacji.
– Zdarzają się takie katastrofy, w których nie ma żadnych dowodów. Nie ma nic, tylko poszlaki. Wówczas rzeczywiście jest miejsce na to, by mówić o presji sytuacyjnej. Jeśli jednak komisja badająca wypadek ma do dyspozycji szereg dowodów – jak w przypadku katastrofy Tu-154M – i z nich rezygnuje, a znaczenie przypisuje poszlakom, to trudno oczekiwać rzetelnych wyników takiego badania. Wydaje mi się, że zarówno Międzypaństwowy Komitet Lotniczy, jak i komisja ministra Jerzego Millera starały się swoje ustalenia zbliżyć do tezy zawartej w SMS-ie rozesłanym do członków PO, o którym poinformował gen. Sławomir Petelicki: „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił”.
Wykorzystano okoliczność, że takie wątki jak presja sytuacyjna, sposób szkolenia to tematy, w których zawsze można „wykazać” jakieś błędy?
– Presja sytuacyjna podbudowywana jest zwykle otoczką polityczną. Jeśli chodzi o szkolenie, to faktycznie zawsze znajduje się tam jakieś błędy. Z tym że one zwykle nie mają bezpośredniego wpływu na katastrofę. Ponadto błędy szkoleniowe wynikają najczęściej z jakichś obiektywnych powodów. Nie z niechęci do szkolenia, z pomyłek czy wdrażania własnej wizji szkolenia, ale np. z tego, że nie ma pieniędzy na szkolenia lub możliwości.
Od samego początku nie było żadnego dowodu na to, że gen. Andrzej Błasik mógł wywierać presję na pilotów. Dlaczego wojskowi nie stanęli murem w obronie dowódcy?
– Trudno mi to ocenić. Należałoby o to zapytać każdego wysokiego stopniem wojskowego, który nie zabrał w tej sprawie głosu. Być może zabrakło odwagi, może była jakaś obawa o stanowisko, dalszą karierę w wojsku? Z pewnością bezpieczniej jest zabierać głos, gdy już wszystko zostanie wyjaśnione. I sądzę, że w końcu ludzie się obudzą. Szkoda tylko, że z punktu widzenia rodziny generała Błasika będzie to już o wiele za późno.
Ja zabrałem głos, bo byłem zbulwersowany tym, że można w ten sposób podawać informacje na temat katastrofy, że – nazywając rzeczy po imieniu – można tak kłamać. Od 1972 r. zajmowałem się w wojsku bezpieczeństwem lotów, czy to jako ekspert, czy też członek komisji. Przez wiele lat, bo do końca 2000 r., brałem udział w badaniach różnych katastrof lotniczych i wiedziałem, że w tej materii nie ma miejsca na żadne przekłamania. Owszem, pomyłki się zdarzają, to rzecz naturalna, ale nie ma miejsca na kłamstwo, bo to kosztuje życie kolejnych ludzi.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik Środa, 6 lutego 2013Autor: jc